piątek, 31 sierpnia 2012

Już prawie weekend...

Jak na piątek przystało umysł mój zaczął mocno pracować nad planami zbliżającego się weekendu.
Rano popijając gorącą kawę sporządzałam listę zakupów, rzeczy do załatwienia, bo przecież ich nigdy nie brakuje.
Dzieciaki sprawnie po śniadaniu zebrały się do wyjścia. Szło nadwyraz gładko...
Po 10 min. wędrówki do centrum, uświadomiłam sobie, że nie zabrałam portfela...wrrrr...powrót do domu równa się, wspinaczka pod górę.

Wróciliśmy, zabrałam portfel, Marysia zmieniła buty, Antek wypił szklankę wody i z powrotem w drogę.
Potem poszło już sprawnie- biblioteka, księgarnia( nie żeby coś kupować...to było dla relaksu), bułki na przekąskę( dzieci bardzo szybko głodnieją) i po godzinie przedziarenia się przez niezrozumiały dla mnie tłum...poczułam, że muszę-ale to bardzo muszę, napić się kawy.

Kawiarnia była blisko. Ludzi na tyle mało, że znaleźliśmy stolik z pięcioma krzesłami. Ja, dla pokrzepienia opadających sił, zamówiłam flat white( pyszna kawa) 



 a Dzieci wypiły po filiżance gorącego kakao.



Dobrze, że niedługo potem mogliśmy wracać do domu. Najszczęśliwsza była Marysia, bo niosąc w torbie nowy strój księżniczkowy- dosłownie odliczała kroki, żeby jak najszybciej móc go założyć.
Tak, Marysia bardzo kocha być Księżniczką, ale to zupełnie zrozumiałe, kiedy ma się 6 lat:)




To już ostatni wakacyjny piątek...lekko leniwy i rozluźniony...ale pewnie czeka na mnie dzisiaj kilka przyjemności...bo one zawsze na mnie czekają:)








czwartek, 30 sierpnia 2012

Pippi Pończoszanka i przyjaciele...

W takim dniu jak dzisiaj, kiedy dominuje szarość, okna zamglone są od deszczu a chandra wali pięściami do drzwi.. lubię uciekać do dziecinnego pokoju- albo do dziewczyn albo do chłopaków, w zależności, gdzie panuje większy ład. Najczęściej wybieram dziewczęcy,bo nie dość, że o nic nie zahaczam na podłodze, to jest tam wyśmienity kącik czytelniczy.
Kącik ów składa się ze starego,miękkiego fotela, który stoi pomiędzy zakamarkiem pełnym dziecięcych książek a łóżkiem. Co wieczór wszystkie, kolejno dzieci chcą, aby TAM właśnie im czytać. Trudno się dziwić, bo i na mnie to miejsce działa jak magnes:)


Z tym czytaniem to teraz nie jest już prosta sprawa.Jeszcze 2-3 lata temu mogłam jedną książkę czytać wszystkim...teraz widać wyraźny podział: chłopięco-dziewczęcy i jeszcze wiekowy.
Ale niewątpliwie liderem wśród wszystkich autorów książek była i nadal pozostaje Astrid Lindgren


No, popatrzcie na to zdjęcie! Pokazuje ono w skrócie geniusz tej kobiety.Tyle w niej z dziecka. I jestem pewna, że dzięki temu, tak doskonale znała i rozumiała dzieci a potem tworzyła dla nich GENIALNE książki.

Nie ma w naszym domowym księgozbiorze chyba takiej jej książki,którą przeczytalibyśmy tylko raz!
Nie wspomnę, ile śmiechu, radości, wzruszeń, i kapiących łez, wydobywają kolejne strony każdej powieści.

Pippi Pończoszanka- ukochana książka!


Zosia znalazła w głównej bohaterce, swoją pierwszą idolkę.


Chciała mieć rude włosy, więcej piegów, bo sama ma  nimi zaledwie lekko usiany nos i policzki :) A do tego żywiołowość i pomysłowość. 

 
Teraz Zosia swój ideał przerzuciła na inną rudowłosą dziewczynkę...Anię Shirley.
Obecnie czytam po raz trzeci pończoszańską serię, tym razem Marysi, która co chwilę chichocze do poduszki. Bo jak tu się nie śmiać, skoro Pippi wciąż powtarza "tabliczka schorzenia", albo wymyśla przeróżne historie:)


A " Dzieci z Bullerbyn"? Też czytane trzykrotnie! 



A oto ,jeden z moich ulubionych fragmentów:
" Na szosie był okropny kurz.Przykryliśmy wiśnie papierem,co było bardzo rozsądne z naszej strony.Ale siebie samych nie mogliśmy poprzykrywać. Gdy samochody mijały nas, wznosiła się za nimi czarna chmura kurzu i cały ten kurz leciał na nas.
Było bardzo nieprzyjemnie, więc powiedziałem:
- Fe,jak okropnie się kurzy.
Wtedy Lasse zapytał mnie,dlaczego tak mówię. Dlaczego nie mówisz: "Fe,jak słońce świeci" albo "Fe,jak ptaszki śpiewają"-dopytywał się Lasse. Kto to postanowił,że ma się lubić, gdy słońce świeci, anie lubić, gdy się kurzy?
Wówczas postanowiliśmy, że będziemy lubić, gdy się kurzy.
I gdy następny samochód przejeżdżał i cały kurz dmuchnął na nas tak, że zaledwie mogliśmy widzieć się nawzajem, Lasse powiedział:
- Ach,jak dzisiaj pięknie się kurzy.
Britta przyznała:
- Tak,na tej szosie ślicznie się kurzy,przepięknie.
A Bosse dodał:
- Gdyby tak chciało trochę więcej pokurzyć.
[...]


"Emil ze Smalandii" niczym nie ustępuje w zabawności.


 Mnie w tej książce zachwyca to, jak Astrid Lindgren kapitalnie pokazuje świat dziecka.Wszystkie psoty Emila,które rosną jak grzyby po deszczu, tak na prawdę nie są zamierzone a jedynie wynikają z odkrywania świata przez kilkuletniego chłopca. Najczęściej niestety skutki są opłakane. Szczerze powiem, że po przeczytaniu tej książki sama zaczęłam patrzeć łaskawszym i bardziej wyrozumiałym okiem na moich chłopaków. Bo jak wytłumaczyć własnoręcznie podstrzyżone włosy, zmielony żółty ser w maszynce albo powycinane, wzorkowymi nożyczkami, dziury w nowej koszulce...tak, jak też mam takich swoich dwóch Emilów w domu:)

Nie ma co rodzice - chwytajcie za książki Astrid Lindgren a  wasze życie stanie się dużo spokojniejsze! Jestem pewna!

środa, 29 sierpnia 2012

Knedle ze śliwkami...

Sezon na śliwki, to coś, na co czekam każdego roku. Nie dość, że pyszne i zdrowe, to można je wykorzystywać na tyle sposobów. 
Ja najchętniej robię knedle albo ciasto śliwkowe z maślaną kruszonką, choć i kompot pewnie zagości nie raz:)

Dzisiaj na obiad zrobiłam właśnie knedle.Pewnie nie wyszłyby tak dobre, gdyby nie pomoc Zosi.


Knedle ze śliwkami


1 kg ugotowanych,zmielonych ziemniaków
3 jajka
20 dag mąki pszennej
mąka ziemniaczana( w zależności ile zabierze ciasto)
śliwki-najlepiej węgierki
masło, bułka tarta, cukier

Do ziemniaków dodajemy mąkę pszenną, jajka i  mąkę ziemniaczną .

 
Mąkę ziemniaczaną dodajemy w takiej ilości,aby ciasto było spoiste i dobrze odklejało się od rąk. Dobrze wyrobione ciasto odkładamy na chwilę na bok.


Śliwki należy wypestkować i podzielić na cząstki.


 Przed rozpoczęciem robienia knedli dobrze jest nastawić wodę w garnku i dodając odrobinę oleju i soli, zagotować.
Zanim woda będzie wrząca zabieramy się za lepienie.
Z ciasta nadbieramy taką ilość, żeby ulepić średniej wielkości kulę, którą na dłoni lekko rozgniatamy i na środek kładziemy śliwkę. 



 
Następnie zlepiamy wszystko, kształtujemy kulkę  i tak kolejno...


Do wrzącej wody wrzucamy część knedli i czekamy chwilę,aby zamieszać je łyżką. Kiedy knedle podrosną i wypłyną na wierzch, po ok 1-2 min wyjmujemy je łyżką cedzakową.







Teraz tylko wystarczy przełożyć je na małe talerze, polać bułką z masłem i posypać cukrem.




Wiem, że niektórzy lubią robić takie duże,owalne knedle z całą śliwką - i ja też je lubię. Jednak zdecydownie bardziej praktyczne dla dzieci są te mniejsze rozmiarowo:) Smak i radość dla podniebienia pozostają te same...

wtorek, 28 sierpnia 2012

Wtorek...

Zaczął się ostatni tydzień wakacji - łaskawie dzisiaj nie pada, temperatura powietrza przyjemna i ogólnie większa radość życia we mnie od samego rana.

Nie chciałam marnować takiej okazji,więc ogłosiłam wyprawę do biblioteki( i tak książki trzeba było oddać)a po drodze postanowiłam jeszcze zahaczyć o stary anglikański kościół p.w św.Mateusza, który wznosi się na wzgórzu niemal w środku miasta.

Niestety akurat w środku był zamknięty, tym razem. Ale i tak można było zajrzeć na niezwykle klimatyczny, niewielki,  dziewiętnastowieczny cmentarz , do tego brukowane ścieżki... 














Potem już tylko biblioteka a w niej czekała na nas mała niespodzianka. Wprowadzono maszyny do samoobsługi! Ufff! Nie trzeba będzie juz stać w kolejce ani przy oddawaniu ani przy wypożyczaniu książek. Wystarczy karta biblioteczna i już!
Taka maszyna to super sprawa-powiem szczerze.




W drodze powrotnej do domu kupiłam pyszne śliwki, bo jutro  będą knedle...takie polane masłem i bułką tartą...kto takie jada to wie, jakie rarytasy nas czekają:)


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Moja ulubiona literatura hiszpańska...

Tuż przed wakacjami dostałam od znajomej kilka książek do czytania. W rzeczywistości angielskiej,polska literatura to nie lada kąsek. Można kupować książki przez internet, wymieniać się ze znajomymi, ale nigdy nie będzie to tak łatwy dostęp  jaki jest w Polsce.

Nie trudno odkryć, że podekscytowanie moje było wielkie i perspektywa wakacji jeszcze ciekawsza.
W pierwszej kolejności złapałam za "Cień wiatru" Zafona




i tu nastąpiło moje pierwsze spotkanie z Cmentarzyskiem Zapomnianych Książek. Jest to miejsce,gdzie trafiają książki, uznane za niepotrzebne. Z każdą kolejną stroną byłam, w sposób niemal magiczny,wciągana w kolejne zagadki, intrygi, zwiedzanie czarownej Barcelony i nie mogłam się oderwać..






Właściwe to nie pamiętam kiedy jakaś książka tak mnie oczarowała i mocno wciągnęła w swój świat! Tyle w niej napięcia, rodzącej się miłości...zamglonej przeszłości.
Jednym słowem oszalałam na punkcie tej książki. Nic a nic nie przesadzam.
Jak tylko dotarłam do ostatniego zdania tej powieści, sięgnęłam zaraz po drugą  tego autora, "Więzień nieba".





I nie rozczarowałam się. Po raz kolejny nie mogłam się odkleić od kolejnych stron.




Niestety na trzecią książkę z tej serii muszę poczekać, ale jestem pewna, że się nie zawiodę. "Gra Anioła" tak brzmi jej tytuł.




Mam tylko nadzieję, że nie będą chcieli sfilmować tych powieści, bo wtedy obedrze się je z niezwykłości-tak jak to się dzieje zawsze...

Zauroczona talentem Carlosa Ruiza Zafona zamierzam przeczytać całą jego twórczość.

Chciałabym jeszcze chwilkę poświęcić innemu hiszpańskiemu pisarzowi, którego piękną książkę przeczytałam jakiś czas temu.

Ildefonso Falcones "Katedra w Barcelonie"
 






"To fascynująca panorama średniowiecza przedstawiająca blaski i cienie feudalnej Katalonii w dobie religijnych i społecznych niepokojów, nietolerancji i wojen. W magicznej scenerii Barcelony rozgrywa się historia wielkich namiętności, tragicznych miłości, zdrad,spisków i zemsty" ...taki widnieje zapis na okładce i bardzo dokładnie oddaje klimat książki!

A tak dzisiaj wygląda Katedra, o której pisał Falcones



SANTA MARIA DEL MAR


sobota, 25 sierpnia 2012

Uliczna niespodzianka...

Nareszcie przyszła sobota-dzień, który od rana do wieczora spędzamy rodzinnie.
Dzisiaj,poza błogim przeciągnięciem snu do godziny dziewiątej i wpisanym w stały grafik, sprzątaniem-wybraliśmy się na basen. Prawdę mówiąc, to ja z Szymkiem miałam poszwędać się tu i tam (tu sklep z ciuchami, tam księgarnia).
Zostałam jednak przekonana przez pozostałą część rodziny (skutecznie odwołano się do mojego sumienia) do wspólnego pobytu na basenie.
Poszłam! Kiedy już trzeba było wchodzić do wody-Szymek zrezygnował!
Musiałam z nim siedzieć na trybunach, ale miło patrzeć jak Dzieciaki uczą się pływać z Tatą.
Wyciągnęłam aparat i pstryk, pstryk robię zdjęcia-a niech będzie pamiątka.
Podchodzi do mnie ratownik i pyta, czy podpisałam formularz pozwalający na fotografowanie. Wiadomo, że nie. Bo niby skąd miałam wiedzieć? Ale za chwilę podpisałam jeszcze legitymując się kartą debetową.
Chciałam zrobić z bliska zdjęcia i jak tylko zeszłam z trybun i postawiłam pierwsze kroki przy basenie-słyszę, że nie można tutaj chodzić.Wróciłam na krzesełko zrezygnowana.
I jakoś minęła godzina.

W drodze powrotnej do domu natknęłam się na teatr uliczny. Bardzo lubię. Temat przedstawienia mocno angielski (w końcu to Anglia): "Robin Hood i Olbrzym"-muszę powiedzieć, że spektakl dość zabawny. Nawet padający deszcz nie odgonił publiczności. 














 Była i piosenka końcowa i parada aktorów...szkoda, że nie szli do mojego domu-miałabym wesołe towarzystwo!

piątek, 24 sierpnia 2012

Muffinki na sobotę...

Lubię piec. I to bardzo. To jest niczym terapia relaksująca, zakończona w 99% sukcesem-potwierdzonym przez moją rodzinę.Widać to po błyskawicznie znikających ze stołu wypiekach. Sprawia mi to wielką radość! Problem jest jedynie taki, że w trakcie pracy twórczej, w kuchni, lubię być sama. Przede wszystkim dlatego, że łatwo się rozpraszam i nie trudno o pomyłkę.

Jednak od pewnego czasu, kiedy moje córki domagają się współudziału kulinarnego-muszę bardziej pracować nad sobą. I tak, coraz częściej mam świetne towarzystwo w kuchni. Dzisiaj kolej padła na Marysię!

Wypróbowałyśmy nowy przepis na czekoladowe muffinki.Moim zdaniem bardzo udany i smaczny.


Muffinki czekoladowe z kremowym serkiem 

Z podanej podanej porcji wychodzi 12 małych muffinków

CIASTO :

1i pół szklanki mąki pszennej 
3/4 szklanki cukru
1/4-1/3 szklanki kakao
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1/3 łyżeczki soli
1/2 szklanki wody
1/2 szklanki maślanki lub jogurtu naturalnego
1/3 szklanki oliwy lub oleju
1 łyżka likieru smakowego lub octu winnego
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

 NADZIENIE Z KREMOWEGO SERKA :

125 g serka mascarpone
2 łyżki cukru
1 łyżeczka mąki pszennej
1 jajko 

PRZYGOTOWANIE 

NADZIENIE Z KREMOWEGO SERKA : 

Serek mascarpone wymieszać łyżką z cukrem,mąką i samym białkiem.Włożyć do zamrażarki na ok.30 min.(można rozsmarować masę z serka po całej większej misce,aby szybciej zesztywniała).


Piekarnik nagrzać do 175 stopni. Formę na muffiny wyłożyć papilotkami o średnicy 5cm.







CIASTO NA MUFFINY :




Mąkę przesiać do miski, dodać cukier, kakao, sodę, sól i wymieszać.




Zrobić wgłębienie i wlać w nie wodę, maślankę lub jogurt, oliwę lub olej, likier lub ocet winny. Dodać ekstrakt z wanilii oraz ewentualnie żółtko. Delikatnie połączyć składniki mieszając łyżką.

Papilotki napełnić masą do 1/3 wysokości (ok.1 łyżki stołowej na jedną porcję). W środek

nałożyć po 1 czubatej łyżeczce lekko zmrożonego nadzienia serowego.





 Przykryć resztą masy -mniej więcej do 2/3 wysokości.





Wstawić do piekarnika i piec 25 min.

Muffinki są najlepsze gdy masa serowa już zastygnie...dlatego ja muszę czekać do jutra:)




 

środa, 22 sierpnia 2012

Szałwia...

Zdecydowanie mogę zaliczyć własne życie do niezwykle udanego i a przede wszystkim ciekawego. Ktoś pomyślałaby,że niczym Fileas Fogg okrążam świat dookoła...nic bardziej mylnego.Oczywiście uwielbiam podróże i związane z nimi radości, ale prawda jest taka, że nie robię tego na co dzień.
A jednak niemal codziennie spotykają mnie przeróżne przyjemności, czy ciekawe doświadczenia.

Podczas obecnych wakacji miałam przyjemność poznać pewną rodzinę, pochodząca z Jordanii.


Za pierwszym razem kiedy byłam u nich poczułam bardzo przyjemny zapach w kuchni, ale pomyślałam, że to zapewne mieszanka przypraw z tamtego regionu( co również stanowi silny punkt moich zainteresowań kulinarnych).
Początkowo nie pytałam...ale kiedy moja znajoma zaparzyła herbatę..woń  naparu zaczarowała mnie...
Kiedy wzięłam pierwszy łyk herbaty, wiedziałam, że oto zrodziła się moja nowa miłość. Oczywiście zaraz zapytałam,czego wspaniałego dodano do herbaty..i odpowiedź była prozaiczna :SZAŁWIA!!


Dla mnie szałwia do tej pory istniała w postaci ziół w saszetce, używanej głównie przy infekcjach gardła lub przy jakiś stanach zapalnych dziąseł. No i w żaden sposób ten smak herbaty nie przypominał saszetkowego naparu!

Po chwili już wiedziałam dlaczego! Szałwia, którą w wielkim worku foliowym przechowywała moja znajoma-była przywieziona prosto z Jordanii.Jest ona uprawiana w tamtejszych górach,których specyficzny klimat powoduje, że jest ona tak pyszna!!



 Dowiedziałam się,że doskonale pomaga na prace jelit,łagodzi wszelkie dolegliwości żołądka i jest bardzo skuteczna dla kobiet w okresie menopauzy( a jednak nie tylko podróże kształcą:))

Dostałam małą torebkę suszonej szałwi i za każdym razem kiedy juz mam wrzucić maleńka gałązkę do czajniczka,obwąchuję jej cudowne listki, które nawet ususzone - w dotyku są atłasowe...a potem to tylko łyk za łykiem...do dna!

wtorek, 21 sierpnia 2012

Nadgryźć nieco Krainę Łagodności...

Kilka dni temu postanowiłam zrobić gruntowne porządki w szufladzie z płytami cd. Natknęłam się w ten sposób na zapomnianą przez siebie płytę wrocławskiego zespołu KINT. Właściwie to w ogóle nie znałabym tej grupy, gdyby nie fakt, że jeden z członków tego zespołu jest znajomym mojego męża. Kilka lat temu kiedy spotkaliśmy się z we Wrocławiu dał nam tę płytę do przesłuchania. Oczywiście zapomniałam o niej!...no i wielka szkoda!
Utwory wykonywane przez zespół w dużej mierze to poezja śpiewana, którą szczególnie lubię słuchać w czasie wakacji. Nie inaczej! 




Słyszę dźwięki gitary i od razu widzę moje górskie wędrówki, przypominam sobie zapach traw, brzęczenie świerszczy,szum potoków...można by mnożyć takie wspomnienia w nieskończoność...zwłaszcza w chwilach, kiedy nie można się tam  znaleźć!

I jeszcze w tym momencie przypomina mi się jedna z moich ukochanych, sentymentalnych piosenek Grzegorza Turnaua,która oczarowała mnie na pierwszym roku studiów w akademiku, w pokoju nr 29...



 No i na koniec jeszcze klasyka do poduszki " Bieszczadzkie Anioły" SDM:)





poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Historia lubi się powtarzać i to zupełnie przyjemnie...

Już nie pamiętam od ilu wieczorów czytam mojej córce przed snem " Anię z Zielonego Wzgórza".Obie kochamy jej bohaterkę i jest to najsłodsze spotkanie "na szczycie".Dla mnie ,bo żywo wracam do moich nastoletnich lat,kiedy z wypiekami na twarzy czytałam kolejne tomy powieści stworzonej przez Lucy Montgomery.Dla mojej córki to nowe odkrywanie świata i kolejne wynajdywanie wspólnych cech z nietuzinkową Anią-a to piegi,rozbudowana wyobraźnia,miłość do książek czy chwilami niepohamowane mówienie...
Niemal magiczny jest ten moment kiedy zasiadam w wygodnym fotelu i czytam kolejne strony książki i UWIELBIAM tę chwilę,gdy czytam ostatnie zdanie i słysze  błagalne;" Mamo proszę ,jeszcze troszeczkę to jest takie ciekawe" i oczywiście zgadzam się na małe ustępstwo -dając też i radość samej sobie.

Jeszcze chciałabym wspomnieć o innej książce L. Montgomery,którą pochłonęłam jako piętnastolatka. Mam na myśli " Błękitny Zamek" -powieść lekką i romantyczną,ale wówczas mocno przeżywaną przeze mnie i wielokrotnie czytaną:)
Dziewczyny a potem kobiety zawsze będą kochały literaturę pełną uczuć i ideałów....bo taka jest natura kobiety...biegnąca ku miłości i szczęściu!